Z zadowoleniem zanotowałam telefon do trzeciego grabarza.
– Bardzo panu dziękuję za te numery i uśmiechając się sama do siebie, odłożyłam słuchawkę. Od razu zaczęłam dzwonić do osób z listy.
– Raczej nie, bo co ja mogę pani powiedzieć – to była trzecia stanowcza odmowa. Bezradnie rozłożyłam ręce. – A dzwoniła pani do Jędrka? On dłużej działa w tej branży i pewnie miałby więcej do opowiedzenia – usłyszałam już na koniec w słuchawce.
Jędrek nie od razu zgodził się na rozmowę. Musiałam przedstawić kilka argumentów, aby jednak przemyślał kwestię spotkania. Ostatecznie umówiliśmy się na czwartek, na trzynastą w jego kanciapie. Niezwykle spokojnym głosem tłumaczył mi, jak tam dojść.
Cholera, za późno wyjechałam z redakcji – pomyślałam, kiedy zegar na wieży kościoła wybił już pierwszą, a ja ciągle nie mogłam trafić do umówionego miejsca. – Na pewno machnął na to wszystko ręką i poszedł. Byłam zła na siebie, jak nie wiem co. Zapytałam o Jędrka handlarkę kwiatów w jednym z przydrożnych kiosków. Miałam fart – kobieta dobrze go znała i pokierowała gdzie trzeba.
Czekał na mnie, chodząc tam i z powrotem z rękami założonymi do tyłu. Był wysoki, szczupły i ubrany cały na czarno. Wtedy poczułam się jakoś nieswojo. Mocno ścisnął moją dłoń na przywitanie. – Na pewno jest silny, wytrzymały, no i ma mocne nerwy – przemknęło mi przez myśl.
– To nie jest tak, że w młodości myśli się o tym, żeby zostać grabarzem – zaczął, kiedy usiedliśmy już wygodnie przy stoliku. – To samo przychodzi. Ale prawda jest taka, że ktoś to musi robić. Bo gdyby wszyscy się wstydzili, nie byłoby zakładów pogrzebowych. Nie każdy może siedzieć za biurkiem.
Jędrek wyuczył się na hydraulika, ale po skończeniu szkoły nigdy nie pracował w tym zawodzie. Bardziej interesowała go piłka nożna. Przez dziesięć lat grał w kilku klubach, no i przy okazji trochę pojeździł po Polsce.
– W Wieluniu w WKS-ie grałem od 1976 roku do 1981 roku – opowiada. – Potem, jak był stan wojenny, to przeszedłem do Praszki. Stamtąd trafiłem do Polonii Głubczyce. Chyba z półtora roku pograłem też w Piaście Gliwice. No, a później wróciłem tutaj, na stare śmieci można powiedzieć. Grałem jako napastnik. Czy dobrze mi szło na boisku? Na tamte czasy byłem piłkarzem całkiem, całkiem. Do tej pory mnie wspominają w tych klubach. Wtedy jako piłkarz zatrudnionym się było w zakładzie pracy, ale przyjeżdżało tylko na treningi. Trenowało się i grało mecze. A jak przyszedł dziesiąty, to szło się do zakładu, podpisywało listę płac i brało kasę.
Jędrek, gdy zakończył swoją przygodę z piłką, na stałe osiadł w rodzinnej miejscowości. Rozpoczął nowe życie.
– Zatrudniłem się w ocynkowni – wspomina. – Tam wytapialiśmy wszystko. Nie mieliśmy nic, żadnych masek. A te zapachy … trzeba było mieć zdrowie. Robiłem tu dwa lata, ale ze względu na szkodliwość, ten czas liczył mi się podwójnie. Odszedłem stamtąd, bo nie wyrobiłem. A że z pracą, wie pani, było ciężko, znalazłem nową posadę w zakładzie pogrzebowym.
Jędrek był wtedy jeszcze młodym, bo zaledwie 30-letnim mężczyzną. Tutaj głównie nosił trumny z nieboszczykami na pogrzebach, jeździł również do wypadków śmiertelnych, by zabrać stamtąd zwłoki i przewieźć je do prosektorium. W niektóre tygodnie takie wezwania zdarzały się nawet dwa – trzy razy. Często w nocy. W inne bywał spokój.
– Jak dostałem telefon, że jest wypadek, to się w nocy wstawało i jechało – mówi nerwowo. – Pajęczno, nie Pajęczno – wszędzie tam, gdzie sięgała prokuratura wieluńska. Bo nasz zakład miał wtedy podpisaną z nią umowę. Zabierało się z jezdni ciało, a czasem zbierało fragmenty. Pamiętam taki wypadek na torach. Zginęła młoda kobieta, miała 24 lata. Pojechaliśmy tam w nocy. Wszystko było osobno – tu noga, tam ręka. Jeszcze na drugi dzień trzeba było jechać, aby znaleźć i zebrać resztę. I ja to robiłem. Ile się wtedy człowiek naoglądał?! Teraz jako grabarz myślę sobie, że wykopanie grobu, to przy tamtym nie jest niczym strasznym. Ale jeszcze gorzej mają ci, którzy pracują w prosektorium. Tam czasem przywożą zwłoki, które na przykład przez miesiąc leżały w stodole. No to proszę sobie wyobrazić, w jakim one są stanie – chodzą po nich robaki, muchy latają, a oni muszą to wszystko umyć, bo przecież nie zostawią takiego ciała. Jeżeli da się ubrać, to je ubierają, jeśli nie, idzie ono do worka. Ale zawsze próbują to czyściutko umyć, by później nie mieć wyrzutów sumienia. Bo to jest człowiek, choć już nie żyje. Ja nigdy zwłok nie myłem.
Jak w firmie nie było roboty, Jędrek pomagał grabarzowi. Dorabiał sobie przy kopaniu grobów.
W zakładzie pogrzebowym przepracował kilkanaście lat. Odszedł stamtąd i zatrudnił się jako pomocnik grabarza, na umowę zlecenie. Doświadczenie już miał.
– Kopaliśmy we dwójkę – opowiada. – To, że byłem pomocnikiem, nie znaczy, że przyniosłem jakąś deskę, czy coś innego. Nie. On kopał jeden dołek, a ja kopałem drugi. Bo my, grabarze, nie mówimy na to grób, tak jak normalnie się mówi. U nas jest to dołek. A tych pogrzebów trochę było. Nie tak, jak na wsi, czy w małym miasteczku, gdzie ma pani cztery – pięć pochówków w miesiącu.
Od tamtego czasu minęło już sporo lat, a Jędrek ciągle kopie. Ale nie jest już pomocnikiem. Dwa, może trzy lata temu „awansował” na grabarza głównego na jednym z większych cmentarzy parafialnych w naszym regionie.
– Wie pani, to ja właściwie decyduję o tym, kiedy odbędzie się pogrzeb – tłumaczy. – Jeśli rodzina pójdzie do księdza w sprawie pochówku, to on do mnie dzwoni i pyta się, czy w takim dniu może zrobić pogrzeb i czy ja zdążę przygotować grób. Jeśli wiem, że jest to możliwe, a muszę tu wziąć pod uwagę również kamieniarza, który musi rozebrać pomnik, bo u nas nie ma wolnych miejsc i grzebiemy tylko na starych grobach, to mówię księdzu: „tak” i on wpisuje ten termin do swojego notesu. A jeśli proponowana data jest niemożliwa, podaję inną, na którą grób przygotuję. Ja planuję najwyżej dwa pogrzeby na dzień, bo jakby był trzeci, to bym już nie wyrobił. Nieraz ludzie przychodzą od razu do mnie. Wtedy wypisuję kartkę z terminem pogrzebu i oni z nią idą do księdza. Zakład pogrzebowy też się ze mną kontaktuje.
Jędrek ma nienormowany czas pracy. Pracuje tak długo, aż wszystko w danym dniu zrobi. Nawet kiedyś o północy wykonywał ekshumację. Latem, kiedy jest bardzo gorąco, rozpoczyna swój dzień o czwartej rano, aby uniknąć upałów. Kopanie jednego grobu zajmuje mu trzy – cztery, a nawet pięć godzin. To zależy od terenu. A potem, po pogrzebie, musi grób zasypać, uformować. Kopie ręcznie, szpadlem. Zimą, kiedy grunt jest zamarznięty, korzysta również z agregatu prądotwórczego i młota udarowego.
– Włączamy agregat i młotem skuwamy zamarzniętą ziemię – wyjaśnia. – Bo tak ręcznie, to ile by pani ten dołek kopała? A jak już dojdziemy do ziemi niezamarzniętej, to ją okrywamy, żeby potem było czym przysypać trumnę. Nieraz, to co zamarzło, kopiemy w jednym dniu, a to niezamarznięte dopiero rano następnego.
Cmentarz to miejsce, które w Jędrku nie wywołuje żadnych obaw, żadnego strachu.
– No bo czego mam się bać? – uśmiecha się. – Niech pani powie, co ja złego nieboszczykowi robię. Jeżeli bym go zbezczeszczał, specjalnie deptał po nim albo jeszcze coś gorszego, to mógłbym się bać i mieć wyrzuty sumienia. Ale tak nie postępuję. Czasem dokopuję się do kości i muszę jakoś przejść. Zawsze staram się tak to zrobić, aby po nich nie chodzić. A w ogóle, gdybym się bał, to bym tego nie robił. Nieraz człowiek słyszy jakieś odgłosy, trzaski i wtedy trzeba to sobie wytłumaczyć. Raz kopałem sam, było ciemno. Coś w pobliżu strzeliło. Zrobiło mi się tak jakoś nieprzyjemnie. Ale za chwilę pomyślałem, że to pewnie znicz pękł i robiłem dalej. Bo ja powiem pani do zarzucenia sobie nic nie mam i dlatego nieboszczyków się nie boję.
W tym zawodzie, tak jak i w każdym innym, są lepsze i gorsze chwile. Jędrek zaznał i jednych, i drugich.
– Przekonałem się, że ludzie biedniejsi są lepsi od tych zamożniejszych i tak nie wydziwiają. – Widać, że przyszli pochować bliskiego, pomodlić się. A bogaci pokazują człowiekowi, co to oni nie są. Myślą, że wykopanie grobu jest takie proste i mówią: „Masz pan wykopać na ten dzień i już”. A to nie jest tak hop siup. Nawet się pani nie domyśla, jacy ludzie potrafią być.
Jędrek macha ręką, a potem zapala papierosa. Patrzy na dym, który unosi się w górę.
– Kiedyś zmarły był taką trochę szychą – zaczyna po dłuższej chwili milczenia. – Rodzina miała więcej pieniędzy, to potrafiła obgadać, że mężczyźni nierówno trumnę nieśli, krzywo spuszczali ją do grobu. Jak to nierówno?!To co, mieli poziomicę na niej położyć?! Wszystkich nas obgadała – mnie, zakład pogrzebowy i kościelnego też. Mam jeszcze wiele takich przykładów, ale nie chcę mówić, bo szkoda tych nieboszczyków. Ale są też miłe sytuacje. Ludzie przyjdą, grzecznie podziękują i mnie to wystarcza. Liczy się gest – jak Boga kocham. Nie potrzeba żadnych pieniędzy. Bo niekiedy, jak się popatrzy na tych biednych, to aż żal. Kiedyś dziewczynka chowała matkę. Sama organizowała pogrzeb. Było zimno, jak nie wiem co. Wyciągnęła 20 złotych i powiedziała: „Trzymajcie, będziecie mieli na połówkę”. Kiwnąłem, że nie potrzeba. Ale ona nalegała: „Proszę wziąć, wypijecie, będzie cieplej”. Nieważne, że wtedy nie kupiło się za to flaszki. Ważne, że dostrzegła naszą robotę.
Jędrek bardzo poważnie podchodzi do swojej pracy. Grób kopie zgodnie z wymiarami. Wszystko musi być zrobione na czas i właściwie.
– Kiedyś w grobowcu, do którego miała być złożona trumna, była woda – wspomina. – Przecież nie wpuszczę nieboszczyka do wody. I kiedy wieczorem siedziałem w domu, pomyślałem, aby spróbować ją wypompować. Mieliśmy przecież i pompę, i agregat. Zadzwoniłem do swojego pomocnika i powiedziałem, żeby przyszedł rano na piątą. Przyszedł punktualnie. Wodę wypompowaliśmy na alejkę. I powiem pani szczerze, że się wtedy lepiej poczułem. Bo ja traktuję zmarłych z szacunkiem. Inaczej nie mogę. Niech pani zrozumie, ja też kiedyś umrę i nie wiem, co ze mną zrobią. Pracę, którą teraz wykonuję, chcę robić tak, aby wszyscy byli zadowoleni, aby nikt z rodziny nigdy nie miał do mnie pretensji.